Wszystko przez kolarza...

     ...na kimś przecież trzeba odreagować, no nie? Masakra - mówiąc najogólniej... Wybrałem się wczoraj (po raz kolejny spontanicznie) do Staniątek za Bochnią by się sprawdzić w biegu półmaratońskim. Już na stacji nagrałem krótki filmik, który miał być początkiem nowego i dawno przeze mnie nie nagrywanego video z trasy. Po około 100-stu metrowym marszu do wyznaczonego wcześniej miejsca, w którym miał zacząć się mój tour był początek drogi, jakich tutaj wiele - tutaj w Puszczy Niepołomickiej.

     Rozgrzałem się i przygotowałem do tak długiego, jak dla mnie, biegu.

     Dały o sobie znać jednak niedogodności, z którymi radziłem sobie już na trasie w lepszy lub gorszy sposób: miało padać - nie padało i w związku z tym nie było chłodno, lecz wręcz przeciwnie. Z racji dużej ilości różnego typu fos, bagienek, rowów z wodą wzdłuż traktów leśnych było też i liczne przedstawicielstwo gatunku niezwykle napastliwego jakim są komary. Baterie w kamerze okazały się wyczerpane - no i było już po reżyserce. Nogawki od spodni musiałem podciągnąć bo myślałem, że się zapocę. Podobnie było z górną częścią garderoby. Najpierw zdjąłem w ogóle koszulkę i założyłem samą bluzę. Nie mogłem na odwrót bo nie miałbym gdzie tego wszystkiego pomieścić. Potem jednak zdjąłem i tę bluzę, założyłem owy T-shirt, wyjąłem przeciw deszczówkę, schowałem bluzę, a "szwedkę" zawiązałem w pasie, ale... jak to ma miejsce przy każdej rozbiórce zawsze zostaje jakaś śrubka - bidon. Na początku więc do ręki, ale ciulowo się biegło z pełną zawartością i to jeszcze na początku trasy. Hm...? no to znowu zdejmowanie plecaka i wciskanie go za gumową linkę - może nie wypadnie. Biegłem chyba jak Forrest ;-)  ale biegłem!

     Najgorsze okazało się jednak być przede mną. Z racji tego, że wyjazd był spontaniczny i to bardzo, nie miałem niczego, co mogło by mnie precyzyjnie kierować na trasie. Tuż przed wyjściem z domu na pociąg rozpisałem sobie na karteluszkach, w punktach, jakie konkretne miejsca w terenie będę spotykał, które z kolei dadzą możliwość sprawdzenia, czy biegnę odpowiednią drogą. Godzinka na Google Earth zrobiła swoje. Chociaż trzeba przyznać, że mam go powoli dość. Nie mam jeszcze jakiegoś lepszego sprzętu mierniczego i nawigacyjnego i niestety muszę się męczyć w taki trochę prymitywny, jak na dzisiejsze czasy, sposób. A powyższa aplikacja spełniała by swoje zadanie, ale gdyby była aktualizowana - do ... nędzy!!! Co to jakiś syndrom smoleński jest?! Aktualne zdjęcia poginęły?!

     Mimo tego, że się w sumie trochę nakur....wałem na  początku, potem biegło mi się dobrze, by nie powiedzieć, bardzo dobrze. Nie chodzi mi o czas, ale po prostu fajnie mi chodziły nogi. Nie przeskakiwałem z jednej na drugą, lecz dość płynnie przemieszczałem się ku kolejnemu znacznikowi z kartki, który odnajdywałem w terenie. Pomyślałem sobie nawet, że jest to taki wstęp do orienteringu. Skromny, ale zawsze...

     "...Jest! Asfalt. Teraz na drugą stronę i dalej przed siebie, prosto. Potem do łuku, którym koło pewnej willi dostałem się do leśniczówki, czy jakiegoś inspektoratu leśnictwa - nie wiem. Koło bagienek. Dalej pojawiła się po lewej chyba OSP. Główną drogą przez coś w rodzaju skansenu i obok tablicy pamiątkowej poświęconej Stanisławowi Majewskiemu. Dalej... teraz miałem lekko zboczyć w las. Niestety ciężko było się połapać i domyśliłem się, że mogę popełnić błąd nawigacyjny, ale... biegnąc dalej tą trasą nie zbaczałem z kursu jako takiego. Ta przecinka była bowiem w stosunku do drogi leśnej skrótem. Jeśli więc, nie udało by mi się jej prawidłowo namierzyć to, w efekcie później skoryguję trochę tylko nadrabiając. Also, kein problem!

     Gdzie jest ten cholerny Staw?!!! Miał być po prawej!!! No i się zaczęło: ku.... chu.... ja pie.... - więc ja tu biegnę, wilki jakieś!!! MASAKRA. Nerwy też zrobiły swoje. W sensie  oczywiście szybszej zdecydowanie utraty sił. Stało się to jednak nie dlatego, że się wkurzyłem bo nie natrafiłem na Czarny Staw, lecz dlatego, że dosłownie kilka chwil wcześniej chciałem zapytać o drogę przejeżdżającego obok zasranego kolarza. Przecież nie wyskoczyłem jak partyzant z lasu, a on z kolei nie jechał tempem, który wskazywał by na to, że robi czasówkę. Więc mu mówię: przepraszam.... mam.... pytanie... - a ten ciul jedzie i się patrzy, jak ciele na  malowane wrota .... i nic!!! Takie znieczulenie na szlaku staje się powili chyba normą, a szkoda. Bo właśnie gdzie, jak gdzie, na ulicy, w mieście można przejść blisko siebie i mieć się daleko gdzieś, ale na szlaku turystycznym takie zachowanie jest kretynizmem. Można to odczuć na własnej skórze, kiedy samemu się zgubi i trzeba będzie do kogoś otworzyć gębę i zapytać o drogę... - jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz - taki z tego morał. Pobiegłem więc dalej licząc na to, że zaraz po prostu skręcę zgodnie z wcześniejszym założeniem i trochę nadrabiając, dobiegnę jednak do właściwego i kolejnego punktu półmaratonu.

     Teraz droga leśna - w sensie nawierzchni, a nie, że w lesie, w którym byłem przecież cały czas. O kurcze jaka kałuża?! Trochę tu podmokło po ostatniej ulewie. Przeskoczę... i jeb - nie ma mnie tak w jednej czwartej... noga ugrzęzła mi na chwilę w ... no, właśnie w czym?!  nie wiem - to wyglądało na kałużę! Druga noga przez to, że pierwsza się zagłębiła prawie do kolana, nie miała innego wyjścia i wlazła w bajoro tak, jak pierwsza - mamy komplet! Ale to nie koniec. Pomyślałem, że jeden przełaj można przeżyć. Widzę następną - przeskoczę! ale okazało się, że straciłem trochę sił i nie dałem rady się odbić (no kuźwa komedio-dramat) więc wjechałem, jak Niemcy w '39, centralnie w drugą "kałużę" - a gdzie jest kuźwa TVN?! U nich są takie programy, w których za kasę się ludzie taplają w różnych takich ... miałbym przynajmniej dniówkę za statystowanie. Za chwilę - nie! nie uwierzycie! - widząc, że mam przed sobą kolejną sadzawkę, chciałem ją wziąźć z prawej i... i .... i jeb!!! Koniec pomyślałem. Wyartykułowałem to oczywiście w zupełnie inny sposób, tak werbalnie, jak i gestami - trwało to dobre 5 minut. Generalnie kolarz zaliczył minusa ;-))) oberwało mu się i to ostro (według tego co ze mnie wychodziło, miał nie dojechać ;-))) ..."

     Z czasu wynikało, że przebiegłem około 15 km. Potem po przyjeździe, już na chłodno okazało się, że właśnie tak było. Przynajmniej tyle z tej wyprawy - a miało być tak pięknie.

     Powrotna podróż była również bardzo ciekawa. Z racji tego, że było już na dziś chyba za dużo emocji, postanowiłem się przespacerować po Puszczy. Tak dla zdrowia. I szedłem, i szedłem, i szedłem i .... dojść nie mogłem. No, ale tak to bywa jak się idzie na zachód myśląc, że zaraz będą tory kolejowe wraz ze stacją, które są z kolei na południu ;-) Las więc, miał się skończyć powiedzmy za niecałą godzinkę, a nie było widać jego końca nawet po ponad dwóch! ;-)  Poratował mnie właściciel jednego z dwóch domków, położonych centralnie w sercu Puszczy, który z uśmiechem na twarzy wpierw powiedział mi, że tu nie ma jak się zgubić, a potem pokierował mnie do Szarowa. Zdążyłem przed zmierzchem. Pociąg jednak uciekł mi dosłownie sprzed drogi znajdującej się przed PKP. Miałem do niego około 100 metrów lasem. Konduktor nie miał szans mnie zauważyć. Z oddali więc, dało się słyszeć charakterystyczne yyyyyyyyyyy!!!!!! potem łuppppp!!!!!! i Przewozy Regionalne pojechały.

     Chciało mi się pić. Do następnego pociągu miałem godzinę piętnaście. Wyjąłem mp3 i przesłuchałem co tam było - Faithless. Panowie ze znajdującego się tuż przy torach piłkarskiego klubu Zryw Szarów poratowali mnie Pepsi, która się ostała po dzień wcześniej odbytym melanżu. Trochę mnie ta słodycz otrzeźwiła. Umorusany (na co zwracali uwagę współpodróżnicy) dojechałem, dobiegłem i jeszcze doszedłem do domu. Tak, że półmaraton mi do końca nie wyszedł, ale w sumie wyprawa się udała - do następnego...

Przekonać się

     No - miałem biec rano i ... i pobiegłem w południe ;-)  Mało tego, jeszcze w przeciwnym kierunku do zamierzonego. I tak, zamiast biec do Żabna, a potem sobie wrócić busem i w między czasie odwiedzić jeszcze siostrę to, pojechałem najpierw załatwić co trzeba było i z powrotem już na nóżkach...


     Jeśli więc chodzi o przedłożony profil trasy z Żabna to, trzeba na nią popatrzeć od drugiej strony. Google i to zresztą Earth nie ma chyba takiej opcji, która mogła by spowodować późniejsze ustalenie gdzie jest start, a gdzie meta. Więc tam gdzie zaczyna się kreślić trasę, tam dla tej aplikacji domyślnie ustalony jest początek... Innymi słowy - miałem cały czas pod górkę ;-)))

     Dodatkowo trzeba dodać, że z racji zmiany kierunku biegu, zmieniłem też jego zakończenie. W pierwszej (wczorajszej) wersji trasa była o 500 metrów krótsza. Zakończyłem ją w innym miejscu niż jeszcze wczoraj miałem zacząć. Nie zaś koło kościoła, lecz koło Parku Strzeleckiego u zbiegu ulic Romanowicza i Piłsudskiego. To tak gwoli technicznego wyjaśnienia.

     "...Jak więc się to wszystko dziś zaczęło??? W sumie to cały czas nie mogę uwierzyć, że pojechałem taki kawałek - 15,8 km i to biegiem, bez przystanku. Fajnie. Cieszę się, że następna bariera przełamana.

     Cieszę się również ponieważ dziś rano już takiego entuzjazmu nie było jak wczoraj. Chociaż nie rezygnowałem z postanowionego sobie celu to i pogoda i samopoczucie, trochę pośpiech i dodatkowe sprawy nie do końca nastrajały by się dziś tak sprawdzać. Od początku musiałem się sprężać. W drodze na przystanek zrobiłem małą przebieżkę by zdążyć na busa. Nie było specjalnie ciepło i w efekcie szybko się rozgrzałem. Na szczęście, gdyż o danej porze busa oczywiście nie było. I tak czekając przy wiacie przystanku prawie pół godziny na nowo zmarzłem - tak, dokładnie. Zjadłem sobie prawie całą czekoladę.

     Dojechałem w jakieś 15 może 20 minut do Żabna. Załatwiłem dwie sprawy i wykonałem umówiony telefon - jak na jakiejś akcji, co? ;-)  ale w sumie to nic takiego specjalnego... Trzeba było się trochę rozgrzać. Po opadach śniegu w górach i u nas zrobiło się dość chłodno. Nie czekałem na jakąś konkretną chwilę by zacząć biec. Poszedłem w ustalone wcześniej miejsce, ustawiłem stoper i ... i ruszyłem.

     Na początku przez miasteczko. Ulicą Świętego Jana przez Plac Grunwaldzki, Rynek do Alei Piłsudskiego, która wyprowadzała w kierunku Łęgu Tarnowskiego. Samo biegnięcie na początku było i przyjemne (bo to dopiero pierwsze kroki), jak i trochę zachowawcze. Trasa jaka mnie czekała może i była płaska, ale dość długa. Prosta, mało urozmaicona nie sprawiała większego zaciekawienia. Nie do końca mi to odpowiada, szczególnie, gdy przychodzi kryzys. Łatwiej jest zaczepić na czymś wzrok i pobujać w obłokach, kiedy jednocześnie mijają kolejne metry drogi pod nogami. W kryzysie to pomaga.

     Jest i Łęg. Wcześniej z prawej strony widoczny był charakterystyczny rys Niedomic. Konkretny komin w raz z nieopodal położoną wieżą jakby ciśnień, a także ruiny jakiejś przemysłowej, ceglanej hali. Może nie jest to widok urokliwy, lecz bardzo w tej okolicy znany.  W ogóle to od Żabna biegłem wzdłuż starej i już nieużytkowanej "Szczucinki" - kolei z Tarnowa właśnie do Szczucina. Minąłem w ten sposób też już nie użytkowany zgodnie ze swoim przeznaczeniem budynek poczekalni, wraz z przyległościami, stacji Niedomice. A Łęg? Łęg się ciągnął. Raz nawet nie wiedziałem gdzie skręcić, ale na szczęście pobiegłem intuicyjnie tam, gdzie trzeba było. Biegłem więc i biegłem...

     Gdy dotarłem ulicą Wilsona do drogi 973 to, kierunek i trasę miałem jeszcze bardziej prostą. Zwiększyła się jednak liczba samochodów i częściej musiałem zbiegać na kamieniste pobocze - dla świętego spokoju i oczywiście bezpieczeństwa. Tu, zaraz na początku kuknąłem na drogę do Pawęzowa i do Krzyża jednocześnie. To nią będę pokonywał kolejny marszo-bieg, ten 34-ro kilometrowy. Mentalnie przygotuję się w ten sposób na naprawdę długie bieganie.

     Czekałem na ten szpaler, tych, a nie innych pięknych drzew, które rosną wzdłuż drogi na nie krótkim zresztą jej odcinku. Niezwykle pięknie to wygląda. Na filmach sprzed kilkudziesięciu lat były chyba tylko takie drogi. Może ... nie! to nie jest prymitywne myślenie - one na prawdę pięknie wyglądają. Nie sądziłem jednak, że i ten odcinek, w przyjemnym jak już zdążyłem wspomnieć otoczeniu, mnie zmęczy. Chociaż to w sumie już była ponad połowa trasy. Może i miałem prawo czuć zmęczenie. Pojawił się teraz zarys Tarnowa. Przedzierające się z lewej strony, przez owy szpaler, znane i rozpoznawalne północne rubieże tegoż miasta. Pierwszy był chyba Tamel. Potem komin MPEC-u. Wcześniej przekroczyłem niedawno wybudowaną autostradę. Dalej był już tylko Bruk-Bet.

     Jestem w Tarnowie. Klikowską podążam do Elektrycznej. W połowie tego odcinka zaczyna doskwierać mi pierwszy na trasie kryzys. Do niczego zaczęło mi się biec. Pobocze może i nie było wygodne, ale nie było takich muld jak teraz na chodniku. Niestety tego nie toleruję. Wnerwiam się jak mnie to spotyka. Rozumiem, że mieszkańcy muszą jakoś wjechać na swoje parcele, ale dla spacerowicza, czy też dla biegacza tak, jak w moim przypadku to jest mordęga na długiej trasie. Nie mówiąc już o warunkach jakie muszą panować tu w zimie. Nie rozumiem projektantów. Byłbym na nich zły z tego powodu, ale pewnie w ogóle ich nie było. Trzeba było gdzieś tę kostkę ułożyć no, nie? Biznes is biznes... dlaczego jednak kosztem innych? No nie, do poradni się chyba zapiszę ;-) jak tak to będę przeżywał...

     Wyjąłem pół litrową butelkę po Coli z plecaka z wcześniej przygotowanym płynem. Musiałem już zacząć powoli uzupełniać płyny. Trochę zacząłem człapać - jak ja to określam. I tak jakoś doczłapałem się do świateł. Chwila truchtu w miejscu i wraz z zielonym ruszyłem na przód. Wiedziałem, że to już nie daleko i choćby nie wiem co, to nawet przebierając jak gejsza - dobiegnę ;-)  Starałem się mimo wszystko trochę lepiej przebierać nogami - wychodziło mi to z różnym skutkiem.

     Skręcam na ostatnią, kilkusetmetrową prostą. Skręcam w lewo, w Romanowicza. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miałem zacząć na Klikowskiej koło Kościoła. Odmierzyłem więc wzrokowo odległość od skrętu do tamtego miejsca tak, by przyłożyć go w myślach do tego nowego punktu wzdłuż ulicy, którą kończyłem piętnastkę. Z racji tego, że nie dało się tego zrobić precyzyjnie, postanowiłem, że wytrzymam do końca, do parku. Przede wszystkim nie chciałem zrobić mniej niż 15 km. Nadwyżka, niezależnie jakiego rzędu, była więc wskazana. Nie powiem - nogi pracowały mi coraz bardziej ociężale. Jednak świadomość, że już kończę trochę jeszcze mnie zagrzewała "do walki" - na szczęście wszystko obyło się bez skutków ubocznych ;-) ..."

Wprowadzenie do ZAZEN

      Nie tak dawno byłem na wprowadzeniu do medytacji zazen prowadzonej przez Mistrza Kaisena. Mistrz jest uczniem Mistrza Taisena Deshimaru, który przyjeżdżając w latach 60-tych do Francji przywiózł wraz ze sobą nauki swojego wielkiego nauczyciela, Mistrza o międzynarodowym uznaniu, Kodo Sawakiego. Zaszczytem była więc praktyka z Mistrzem z linii wprost od Dogena, Bodhidarmy i samego Buddy Siakjamuniego.

     Zazen jest praktyką uwagi, bycia uważnym. Siedząc w pozycji zazen, z prostym kręgosłupem, na poduszce opierając się kolanami o podłogę, układając dłonie w okolicy podbrzusza, lewa na prawej, łącząc kciuki i patrząc około metr przed siebie podciągając jednocześnie delikatnie brodę do szyi - skupiamy się na oddechu. Oddechu, który za każdym razem jest nowy, świeży... Możemy tak obserwować to, co podnosi się w nas samych: emocje, różne stany, potok myśli - możemy jak świadek je obserwować i nie karmić tych iluzji.

     Po krótkiej medytacji, można było zadawać Mistrzowi pytania. To już tradycja wprowadzeń. Jest wiele osób, które nigdy nie praktykowały zazen, więc czymś naturalnym jest dopytać o szczegóły, bądź nurtujące sprawy. Jednym z cytatów Mistrza z tego Spotkania, który padł w trakcie odpowiedzi na pytanie jednego z uczestników był ten, który widnieje w Jego klasztorze we Francji: "...Idźcie do źródła myśli..." "...Obserwując, jak niemy świadek podnoszące się i samoistnie opadające myśli, emocje, etc możemy bez strachu powracać do Siebie..." W różnych więc okolicznościach, w jakich przypadło żyć człowiekowi, powyższe wskazówki mogą wiele pomóc. Bardzo często chodzimy w chmurach, w wyimaginowanych przez siebie światach, od których często nie potrafimy się uwolnić. Jest więc taka możliwość - praktyka zazen, praktyka cichej, bezinteresownej i bezprzedmiotowej medytacji, której "działanie", jak mówi Mistrz, każdy może sprawdzić sam...

Swoim szlakiem w kierunku półmaratonu

    Czytając różne opinie i relacje z 8WPm z jednej strony pojawia się we mnie zazdrość, pozytywna, która motywuje mentalnie człowieka, by w przyszłości również samemu wystartować na takim dystansie. Z drugiej strony zastanawiam się, kiedy przyjdzie moment, w którym będę gotowy fizycznie na pokonanie ponad dwudziestu kilometrów. Z kolei patrząc jeszcze z innego punktu widzenia, tak na osiągnięcia innych determinujące prywatne marzenia, jak i na obecny stan własnych przygotowań, niecierpliwie szukam sposobu, by dokonać tego w jak najkrótszym czasie. I od razu widzę, że to nie są tylko marzenia, że w przeszłości takie właśnie emocje się już pojawiały i w efekcie rozumiem, że nie tędy droga. 

     Biegając w styczniu - a w zasadzie zaczynając biegać - zaobserwowałem taką prawidłowość. Kiedy się biegnie to, może i przebiera się nogami, ale dystans pokonuje się w głowie. Dziś krótszy, który został już przez mózg zaakceptowany - przygotowany. Jutro następny, dalszy. I tym następnym razem, na nowo uczymy się pokonywania odległości, która dopiero jest przed nami. Z każdą nową trasą, dłuższą, mózg wykonuje aktualizację - uczy się pokonywać kolejną przeszkodę, kolejne wyzwanie, któremu nie miał jeszcze okazji stawić czoła. To jest bardzo przydatne doświadczenie, które może być wykorzystane w celach motywacyjnych na etapie nie tylko przygotowawczym. Daje to również pewnego rodzaju pewność, że trening może być wykonywany w odniesieniu do konkretnych zamierzeń oraz może być odpowiednio w trakcie modyfikowany. Jest to więc, bardzo przydatny wskaźnik, jak dla amatora, którym należy się kierować dążąc do m.in. swoich pierwszych kilkunastu, a potem ponad dwudziestu kilometrów.

      Inną ciekawostką, dającą się zaobserwować już na początku pierwszych, choć krótkich, jak na długie dystanse przystało, tras jest mylne wrażenie tego, że da się pobiec na skróty. Oczywiście, że się da, ale nie o to przecież chodzi w treningu - na etapie kształtowania nie tylko cech fizycznych organizmu. Każdy trener dyscypliny wytrzymałościowej wie, że przede wszystkim rozwijamy i kształtujemy w ten sposób swoją dyscyplinę i higienę psychiczną. Ona bowiem, będzie decydująca w chwili powstania niekorzystnych warunków podczas wykonywania pracy, którą z kolei chcemy doprowadzić do końca. Do takich właśnie obciążeń przygotowujemy nasz organizm - by im sprostać.

     Rozumiejąc podstawy tego, jak funkcjonujemy, na jakim tak na prawdę poziomie, nie trudno wybrać właściwy szlak, który będzie nas prowadził na szczyt. Sama decyzja nie wydaje się być taka wymagająca. Jednak w późniejszym czasie okazuje się, że bez niej - i to podjętej świadomie z pełną determinacją i zaangażowaniem się całego w ten niby błahy proces (wpływający wydatnie na powstanie nowego połączenia w mózgu, na jego kreatywność i uczenie się) nie da się efektywnie przebrnąć trudów fizycznego wyczerpania podczas biegu. Kiedy znamy tę kolejność to, zdecydowanie łatwiej akceptujemy dyskomfort i przechodzimy bardziej świadomie na wyższy pułap naszych możliwości. 

   Nie tędy więc droga. Nie tak, by pominąć. Trzeba przeanalizować, przerobić, przepracować - i to głównie w głowie. Tu jest potencjał i tu są ambicje. Mam wrażenie, że angażując tylko takie mało ważne cechy, można zrobić szybkie postępy, które nie wymagają szukania dodatkowego, zastępczego dopingu. Wszystko jest w nas. Każda przecież rzecz i idea tworzona była przez i na modłę człowieka! A co tyczy się sportu?! Takie wyrażanie się w ruchu, kiedyś nazywało się kulturą fizyczną - dbałością nie tylko o kondycję, ale i o zdrowie.

LAST MINUTE Challenge


    Moim marzeniem jest biegać po górach, gdyż lubię, kocham góry. Kiedyś dowiedziałem się, że są takie maratony, które organizowane są właśnie w górach. I na dodatek, że nie są to takie zwykłe maratony, lecz tzw. ultramaratony - WOW !!! Kondycja jednak szybko sprowadziła mnie na ziemię - "...to jeszcze nie teraz Bartek !!!..." Ale może miłość do gór sprawi, że można zawsze będzie się odnieść do niej, by się zmotywować? Tak - na to też liczę. Do zobaczenia na trasie...